Za coraz mniej płacimy coraz więcej. Ukryty i bolesny skutek inflacji

Jednym z najpoważniejszych (i z pewnością najbardziej medialnych) problemów polskiej gospodarki stał się w minionym roku wzrost inflacji — najszybszy i najbardziej destrukcyjny od dekad. Zgodnie z najnowszymi danymi GUS inflacja CPI, określająca zmiany średniego poziomu cen towarów i usług (statystyczny koszyk konsumenta), mierzona rok do roku, wyniosła w listopadzie 17,5 procent. Stanowi to wzrost względem października (17,4%), i spadek względem rekordowego września, gdy inflacja wyniosła 17,9% (najwyższa w XXI wieku) - jeszcze 12 miesięcy temu (15 grudnia) wskaźnik ten nie przekraczał 8%.

Wzrost, który nastąpił w 2022 roku, jest więc bezprecedensowy i niestety, nie wiemy, czy w najbliższych miesiącach sytuacja ulegnie poprawie. NBP, powołując się m.in. na niewielki spadek inflacji (pamiętajmy, to nie spadek cen, a spadek dynamiki wzrostu cen) na przełomie września i października, patrzy na sprawę optymistycznie i wskazuje na możliwy początek trendu zniżkowego. Biorąc jednak pod uwagę dotychczasowe prognozy NBP, które za każdym razem okazywały się dalekie od rzeczywistości, ciężko uznać te zapewnienia za wiarygodne. Zanotowany spadek jest w dodatku marginalny (0,5%), a jeden miesiąc to za mało, by móc z całą pewnością ogłosić trend spadkowy.

Mówiąc o inflacji, nie sposób nie wspomnieć o innym, niezwykle ważnym wskaźniku, inflacji PPI, wpływającym na inflację CPI, której skutki dotykają nas bezpośrednio. Wskaźnik ten, nazywany wskaźnikiem cen producenta, określa wzrost kosztów produkcji danych towarów. Te zaś, choć według ostatnich danych spadły (ppi w listopadzie 20,8% wobec 23,1% w październiku) wciąż pozostają na bardzo wysokim poziomie. Producenci więc, nie chcąc dopuścić do zmniejszenia swoich zysków ze sprzedaży, zwiększają ceny towarów — tak by stopa zysku, w najgorszym przypadku, pozostała niezmieniona.

W tym kontekście niezwykle ważne jest podkreślenie pojęcia stopy zysku — często, mówiąc o wzroście kosztów produkcji i ustalaniu wyższych cen przez koncerny, twierdzi się, jakoby te dążyły do zmniejszenia własnych strat, jakoby zwiększenie cen było niezbędne, by te mogły pozostać na finansowym plusie i dalej funkcjonować. Twierdzenie to jest nieprawdziwe. Producenci bowiem dążą do możliwie jak najtańszego wyprodukowania towarów i możliwie jak najdroższego ich sprzedania — tak, by stopa zysku była możliwie największa. Wzrost kosztów produkcji, bez jednoczesnego zwiększenia cen, nie stawia więc ich pod finansową kreską, a jedynie zmniejsza, przeważnie niezwykle wysoką, stopę zysków, której jedynie niewielka część przeznaczana jest na wypłaty i wydatki związane z działalnością. Tym samym koncerny, zwiększając ceny, przerzucają koszty na konsumentów.

Jednym ze sposobów takiego przerzucania kosztów (pokazującym, że inflacja to nie tylko wyższe ceny na półkach) jest zmniejszanie gramatur produktów przy zachowaniu ich dotychczasowej ceny. Praktyka ta, popularnie zwana „downsizingiem” (zmniejszanie rozmiaru), jest stosowana od wielu lat i stała się najpopularniejszą wśród producentów metodą na zwiększanie realnych cen produktów. Producenci, zmniejszając gramaturę danego towaru, np. redukując wagę tabliczki czekolady ze 100 do 90 gram, zmniejszają koszty produkcji takiej tabliczki — oznacza to, że przy zachowaniu wcześniejszej ceny, mogą liczyć na zwiększenie zysku z jej sprzedaży. Taki proces, choć nie pociąga za sobą wzrostu nominalnej ceny produktu, jest równoznaczny ze wzrostem jego realnej ceny — za tyle samo (często za więcej) kupujemy mniej.

„Downsizing”, w związku z rosnącym kryzysem inflacyjnym stał się praktyką powszechną — z każdym tygodniem pojawiają się nowe doniesienia o zmniejszonych gramaturach różnych produktów. Tak na przykład masło, którego standardowa kostka jeszcze nie dawno ważyła 200 gram, coraz częściej można spotkać w wersji 180 gramowej, standardowe opakowanie ptasiego mleczka, niegdyś o gramaturze 420 gramowej, dziś waży 360 gram, opakowanie herbaty jednego ze znanych producentów, w którym niegdyś można było znaleźć 100 torebek, zostało zredukowane do 92 i 88 torebek itd. itd. Pokrewną do zmniejszania gramatury produktów metodą, również powszechnie stosowaną przez producentów jest zastępowanie lepszych jakościowo składników ich tańszymi zamiennikami, a nawet całkowite zmienianie składów produktów.

Po co jednak producentom takie zagrywki — w końcu, zamiast zmniejszać gramaturę produktów, mogliby po prostu zwiększyć ich ceny, wyszłoby na to samo. Teoretycznie tak. Koncerny nie bez powodu jednak uciekają się do takich sztuczek. Klientów bardziej odstraszają ceny nominalne, na sklepowych półkach, które wprost informują o wzroście ceny produktu; zmniejszenie gramatury nie jest zaś widoczne na pierwszy rzut oka i niesie za sobą mniejsze ryzyko odstraszenia kupującego. Ten, przekonany o tym, że kupuje tyle samo produktu za tę samą cenę, nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest go mniej i, w praktyce, nieświadomie płaci więcej.

‌Czy jednak zwiększanie cen produktów i stosowanie podobnych „technik marketingowych” producenci zostawiają tylko na czas kryzysu, czy robią to jedynie w czasie wzrostu kosztów produkcji? Czy ten wzrost jest jedynym, co wpływa na wzrost cen? Koncerny dążą do jak największych zysków niezależnie od okresu, w którym działają, niezależnie od wysokości kosztów produkcji; w każdym więc czasie, biorąc pod uwagę realia rynkowe, zachowania klientów itd., dążą do ustalenia możliwie jak najwyższej ceny produktu. Niższe koszty producentów nie muszą więc pociągać za sobą niższych cen dla konsumentów — koncerny stosują różnorakie metody, m.in. w celu windowana cen. Nie ograniczają więc „marketingowych sztuczek” jedynie do okresów wysokich wzrostów kosztów produkcji, lecz stosują podobne metody także w lepszych dla nich okresach, gdy koszty produkcji są niższe. Stąd też (m.in.) „downsizing”, choć w czasie kryzysu zaostrzył się i stał się bardziej widoczny, praktykowany jest od wielu, wielu lat.