Żoliborz barakowy

Publicystyka

Dzieci z osiedla baraków na Żoliborzu

Artykuł nadesłany przez Piotra Ciszewskiego z Historii Czerwonej


Międzywojenna Warszawa na pocztówkach mieni się neonami kawiarń przy Krakowskim Przedmieściu i Nowym Świecie. Zachwyca fasadami kamienic przy ulicy Marszałkowskiej, czy w Alejach Ujazdowskich. Po świeżo umytych do zrobienia zdjęć ulicach poruszają się wytwornie ubrani warszawiacy. Taki lukrowany obraz miasta zadomowił się niestety nawet w twórczości niektórych varsavianistów. Jaka była prawda o Warszawie zwanej „Paryżem północy”? Z pewnością bardziej mroczna. Życie większości mieszkańców miasta toczyło się poza rejonami znanymi z pocztówek, czasami w miejscach, których filmowanie czy fotografowanie było zakazane.

„Przed oczami naszymi staje spory strych przecięty dwoma kominami. Jest on szczelnie wypełniony. Pod ścianami, czyli pod samym dachem, cisną się jedno obok drugiego gospodarstwa. Półtora metra na rodzinę. Pośrodku ci, dla których nie starczył miejsca tam, powznosili prawdziwe klatki za sprzętów” pisał w latach 30. XX wieku reporter „Tygodnia Robotnika” o warunkach panujących na żoliborskim osiedlu baraków dla bezdomnych.

Gdy w roku 1918 Polska odzyskała niepodległość, jej stolica Warszawa, była miastem o infrastrukturze zniszczonej przez wojnę. Brakowało między innymi mieszkań. Zwłaszcza w dzielnicach robotniczych panowało ogromne przeludnienie. Wokół miasta rosły osiedla bezdomnych, złożone z nielegalnie stawianych drewnianych chat i komórek, a nawet ziemianek. Sytuację pogarszała repatriacja ludności ewakuowanej podczas wojny do Rosji, a także przybywanie za chlebem ludzi z prowincji.

Władze miasta wpadły na pomysł, aby na potrzeby bezdomnych przeznaczyć baraki na Żoliborzu, nieopodal Dworca Gdańskiego, wykorzystywane wcześniej jako letnia kwatera dla wojsk rosyjskich stacjonujących w mieście. Pozbawione jakichkolwiek instalacji budynki zostały szybko zasiedlone głównie przez repatriantów ze wschodu. Osiedlem zarządzał Polski Czerwony Krzyż. Za każdego mieszkającego w nim bezdomnego dostawał od miejskiego magistratu 50 groszy. Administracji osiedla zależało więc na jego jak najgęstszym zaludnieniu. Pod koniec 1925 roku kolonia została rozbudowana. Część mieszkańców została przeniesiona z namiotów do drewnianych baraków. W uroczystości oddania nowych baraków uczestniczyli przedstawiciele władz lokalnych, a księża poświęcili nowe „budynki”. Nadal jednak nie założono w nich elektryczności, ani nawet kanalizacji. Wokół budynków administracyjnych rozrastały się drewniane przybudówki, szopy i namioty, w których gnieździli się najgorzej sytuowani. Zimą niektórych mieszkańców, zasiedlających baraki będące w najgorszym stanie oraz namioty trzeba było przenosić do budynków administracyjnych, aby nie zamarzli. Do roku 1926 oficjalna liczba mieszkańców sięgnęła 1500, a w rzeczywistości była wyższa, ponieważ nie uwzględniała zamieszkujących tam czasowo, lub nielegalnie. Nie uwzględniano również mieszkańców bieda domków i ziemianek znajdujących się na obrzeżach kolonii.

Namiot dla bezdomnych na Żoliborzu, rok 1926

Problemem osiedla była również przestępczość. Mieszkańcy skarżyli się, że rządzą nim zorganizowane grupy bandytów zajmujące się hazardem, stręczycielstwem oraz wytwarzaniem nielegalnego alkoholu. „Ot, matka skarży się, że jej córkę, 18-letnią dziewczynę pchnął nożem współmieszkaniec tegoż kąta. Obnaża ranę głęboką w opatrunku. Zawodzi, iż złoczyńca może dziewczynę zamordować. Policja spisała protokół. Będzie sprawa. Tymczasem — złoczyńca z ofiarą muszą mieszkać razem.” - pisał 8 listopada 1925 roku w reportażu z żoliborskich baraków „Kuryer Warszawski”.

Na tle „rozwoju” kolonii baraków doszło do sporu między warszawskim magistratem a PCK. Organizacji odebrano administrowanie osiedlem, oskarżając o niegospodarność, między innymi marnotrawienie pieniędzy samorządów oraz stawianie nowych budynków niskiej jakości, lecz po bardzo zawyżonych cenach. Zmiana administratora nie poprawiła jednak losu mieszkańców. Co więcej, na osiedlu wzmógł się terror, w tym polityczny. Kierownik osiedla był powiązany z obozem sanacji, szykanując mieszkańców, których poglądy polityczne im nie odpowiadały. Na usługach miał grupę dozorców, określaną przez lokatorów mianem „bojówki”. Rozpoczęły się incydenty bicia, na przykład tych, którzy nie chcieli płacić czynszu, ponieważ nawet mieszkańcy baraków musieli za pobyt w nich regulować miesięczne opłaty. Za zbyt duże zaległości można było zostać zesłanym do jednego z „Karnych” domów dla bezdomnych, tak zwanych „Pałaców nędzarzy”, gdzie panowały jeszcze gorsze warunki bytowe. Policja dla „zapewnienia spokoju” uruchomiła wówczas posterunek, jednak funkcjonariusze działali w porozumieniu z kierownikiem i jego bojówką. Często sprawców przestępstw wypuszczano, ponieważ nie było ich gdzie przetrzymywać. Kierownictwo wprowadziło natomiast system kar, o którym donosił reporter „Tygodnia Robotnika” „Byle co nie spodoba się panu kierownikowi, wysyła po winowajcę dozorców w asyście policjanta i sprowadza do kancelarii. Potem policjanci gdzieś się zawieruszą i po małej godzinie konferencji trzeba wyprowadzać pacjenta z połamanymi żebrami i skrwawioną głową”.

Działania lokalnej policji doświadczył też sam reporter. Po pół godziny rozmów z lokatorami osiedla oraz oglądania baraków, pojawił się policjant, który wylegitymował dziennikarza i kazał mu odejść.

Schronisko na Żoliborzu miało wśród Warszawiaków złą opinię. Podzielały ją władze lokalne. W 1936 roku przybyła na osiedle komisja rewizyjna warszawskiego magistratu zanotowała w raporcie, że większość mieszkańców baraków to „męty społeczne, niezasługujące na opiekę społeczną”.

Taka stygmatyzacja nie ułatwiała znalezienia pracy oraz poprawy sytuacji materialnej. Przeciwnie, wpędzała wiele osób w alkoholizm i choroby. Mieszkańcy osiedla mogli liczyć jedynie na czasowe zatrudnienie, głównie przy pracach interwencyjnych organizowanych przez samorząd, na przykład przy odśnieżaniu miasta. Ich uczestnicy opisywali we wspomnieniach, że aby otrzymać taką pracę, należało już w środku nocy ustawiać się w kolejce. Nigdy nie wiadomo było, ilu robotników potrzebuje właśnie magistrat. Wielu oczekujących w kolejce, mimo spędzenia nocy na mrozie, odchodziło z kwitkiem.

Podczas wielkiego kryzysu na przełomie lat 20 i 30 do baraków trafiali coraz częściej bezrobotni eksmitowani z dzielnic robotniczych lub osiedla barakowego na Annopolu. W roku 1927 w żoliborskich barakach mieszkało około 3 tysięcy osób. „Nędzne parterowe drewniaki, świecące tu i owdzie brudem i otworami. Wokoło ogrodzone zasiekami z drutów kolczastych. (…) W rzeczy samej jest tam środowisko okropne dla człowieka, który pierwszy raz zetknął się z tym środowiskiem” pisał o żoliborskich barakach eksmitowany robotnik. Skarżył się on na ciągłe przenoszenie mieszkańców, zwłaszcza osób samotnych, tam gdzie akurat było miejsce. „Mieszkania” wydzielone w barakach nie miały bowiem stałego charakteru. Gdy na osiedle trafiała na przykład duża rodzina z dziećmi, robiono dla niej miejsce, usuwając pojedyncze osoby.

W latach 30 na Żoliborzu było już 67 baraków, zamieszkiwanych przez około 4 tysiące mieszkańców. Na niemieckich zdjęciach lotniczych z 1939 roku widać gęsto zabudowaną kolonię oddzieloną od innej zabudowy miejskiej z jednej strony torami kolejowymi, z drugiej pasem pustego terenu. Baraki dotrwały w tym miejscu do roku 1944, kiedy to zostały spalone podczas Powstania Warszawskiego.

Koncepcja osiedli barakowych dla eksmitowanych powróciła w czasach III RP, gdy debatę nad ich tworzeniem rozpoczęła Rada Warszawy. Na szczęście do powtórki z historii nie doszło.

Piotr Ciszewski

Podziel się swoją opinią!

Pamiętaj o tym, by zachować się kulturalnie dyskutując z innymi czytelnikami.


0 Komentarzy

Bądź pierwszy! Zostaw swój komentarz pod tym artykułem.